Prezydent Andrzej Duda zarządził wybory samorządowe na 21 października 2018 roku, co oficjalnie rozpoczęło kampanię wyborczą. Na przykładzie kandydatów na prezydenta Warszawy – Patryka Jakiego z Prawa i Sprawiedliwości oraz Rafała Trzaskowskiego z Platformy Obywatelskiej – widać, że dwie największe partie kampanię toczą od dawna, a tegoroczne wybory są tylko kolejnym etapem ich wzajemnej rywalizacji. Po raz kolejny rodzi się u mnie pytanie „czy samorząd lokalny powinien być areną walki partii ogólnopolskich?” i coraz pewniej odpowiadam sam sobie – „nie!”.
Zwolennicy upartyjnienia samorządów często mówią, że wójt danej gminy, będąc członkiem ugrupowania politycznego, rządzi lepiej, bo dba nie tylko o swój wizerunek, ale i o poparcie dla partii. Aparat partyjny sprawuje nad nim nieformalną kontrolę, zapewnia dopływ kadr, a jeśli partia rządzi w samorządzie województwa lub tworzy rząd, to zapewnia skuteczniejsze rządzenie. Inaczej wójt z Partii X mając kolegę partyjnego w fotelu marszałka sejmiku oraz w ławach rządowych efektywniej lobbuje np. za inwestycjami na terenie swojej gminy. Spotkałem się nieraz z poglądem, że partia w przypadku konieczności zmiany personalnej (z powodu wypadku losowego, skazania, aresztowania czy skompromitowania obecnego gospodarza gminy) szybciej znajdzie osobę, która bez konieczności uczenia się swojej funkcji wskoczy na miejsce dotychczasowego wójta.
Wszystkie te opinie mogą być prawdziwe, jednakże moim zdaniem więcej w nich myślenia życzeniowego lub wręcz partyjnej retoryki niż prawdy. Członek partii X będąc kiepskim wójtem zostanie ponownie wystawiony przez partię w kolejnych wyborach. Partia nie może zmienić kandydata, bo to przyznanie się do błędu. Jeśli kandydat jest słaby i przegra to partia, rządząc w sejmiku, da mu na pocieszenie synekurkę – radę nadzorczą, stanowisko doradcy do spraw czegoś tam. Kiepski wójt z zapleczem partyjnym sobie poradzi… Skuteczność lobbingu partyjnego wójta też rodzi pytania. Załóżmy, że nasza partia X ma w danym województwie 20 wójtów. A środków wystarczy dajmy na to dla siedmiu gmin. Szybko wymieniam w pamięci długoletnich prezydentów polskich miast – Wadim Tyszkiewicz z Nowej Soli, Zbigniew Frankiewicz z Gliwic, Tadeusz Ferenc z Rzeszowa, Paweł Adamowicz z Gdańska, Rafał Dutkiewicz z Wrocławia. Można by jeszcze wymienić Gdynię, Sopot, Tychy, Białystok, Dąbrowę Górniczą. Żaden z prezydentów nie jest partyjny w 100%. Owszem, wielu z nich zostawało prezydentami z namaszczenia Sojuszu Lewicy Demokratycznej, Unii Wolności, Platformy Obywatelskiej czy Prawa i Sprawiedliwości. Z czasem jednak ich związki ze strukturami partyjnymi się poluzowały. Część poszła dalej, zrywając całkowicie z polityką krajową rozumianą jako konieczność uczestniczenia w ogólnopolskiej partii. Miastom wyszło to na dobre, wiele z nich, jeśli nie wszystkie, są liderami w rozwoju. Doszło do tego, że partie ogólnopolskie zabiegają o prezydentów, a nie odwrotnie, czego najlepszym przykładem jest poparcie PiS dla Marcina Krupy z Katowic.
Czy prezydent musi być partyjny? Dziś, w 2018 roku, członkostwo w partii wymaga posiadanie zdania na temat aborcji, konkordatu, wprowadzenia euro, lustracji, deesbekizacji i wielu, wielu zagadnień, które dla rozwoju miast nie mają znaczenia. Dobry prezydent nie ma czasu na zajmowanie się tymi sprawami, bo dba o czystość ulic, remont szkół i o wiele innych ważnych aspektów życia. Partyjność to balast dla gmin.
Autor tekstu: Jacek Redo
– politolog, absolwent studiów doktoranckich.